29.01.2012

Rozmowa z Andrzejem Gąsiorowskim na tarasie kawiarni


Tel Awiw, Izrael

„Łatwiej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne..."
Feliks Regner: Wielu marzy o bogactwie. Ludzie bogaci wzbudzają zaintereso­wanie i podziw. Ale Jezus powiedział, że bogatemu trudno będzie wejść do królestwa niebieskiego; że łatwiej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do królestwa niebieskiego. Religia chrześci­jańska z rezerwą odnosi się do bogactwa, pieniądza...
Andrzej Gąsiorowski: Religia chrześcijańska mówi, że największym grzechem jest mi­łość do pieniądza, że korzeniem wszelkiego zła jest umiłowanie pie­niądza, ale nie jest nigdzie napisane, że sam pieniądz jest grzechem. Oczywiście, ubóstwo było przez bardzo długi czas jakimś takim no­bilitowanym stanem. Natomiast największą radością w życiu czło­wieka jest to, że może się czymś z kimś podzielić: prawdą, filozofią, sztuką, czymś, co stworzył. Wszystko, co jest piękne, rodzi się po to, żeby ktoś się tym cieszył - nie tylko twórca, ale też ludzie, którzy podziwiają tego twórcę. Dzielenie się leży w naturze każdego człowieka, wyzwala radość. Jest to potrzeba uniwersalna, dana przez Boga każdemu człowieko­wi. Po to człowiek ma innego człowieka, żeby z nim dzielić miłość. A pieniądze nie zostały stworzone po to, żeby je kochać. One zostały stworzone po to, żeby je wykorzystać. Człowiek się rodzi - z prochu powstaje, potem umiera i w proch się obraca, czyli w zasadzie nie zabiera sobą nic. To, co stworzy, powinno służyć temu, żeby to spożyt­kował. Bóg stworzył wszystko, co jest doskonałe i piękne. Dążenie do te­go, żeby cos' stwarzać, jest cząstką Boga w człowieku. 



Rozmawiałem kiedyś z pewnym ciekawym małżeństwem z Kosza­lina. Pani Marta mówi tak: „Jesteśmy dziećmi Boga i wszystko, co jest na świecie, jest dla nas, należy się nam. Nawet słowo «bogaty» pocho­dzi od słowa Bóg. Wszystkie bogactwa świata są dla nas. Musimy zmienić swój sposób myślenia, swoją podświadomość, abyśmy byli zdolni otworzyć się i przyjąć to wszystko, abyśmy mogli się bogacić". Taki sposób myślenia jest w tej chwili modny, ukazuje się dużo książek o tym, jak osiągnąć sukces, powodzenie, bogactwo. A jaka jest twoja recepta na sukces? 
Sukces... Załóżmy, że mówimy o technologii sukcesu w katego­riach zdobywania i pomnażania pieniędzy. Można je pomnażać, a po­tem jest problem z zarządzaniem albo użytkowaniem tych pieniędzy. Na podstawie naszych doświadczeń doszliśmy do wniosku, że dzie­więćdziesiąt pięć procent osób zajmujących się biznesem osiąga pięć procent totalnego zysku osiągniętego w biznesie, natomiast pozostałe pięć procent osób osiąga dziewięćdziesiąt pięć procent. Każdy, kto zaczyna, musi wejść w skład tej dziewięćdziesięciopięcioprocentowej masy ludzi, która próbuje, zaczyna od zera, zaczyna od tego, co jest zrozumiałe, co jest bliskie, co jest powszechnie wykonywane. W zwią­zku z tym, jeśli robią to wszyscy, jest potworna konkurencja, dlatego że wszyscy są konkurentami wszystkich. Osiąganie zysków jest na tym poziomie takie, jakie w danym momencie są parametry rynkowe. Za­łóżmy, że w handlu kiedyś tam osiągało się pięćdziesiąt procent ren­towności na miesiąc, dzisiaj trzydzieści, dwadzieścia. Żeby odnieść sukces w kategoriach szybkiego pomnażania kapitału, według mnie należy przejść do tej drugiej grupy osób, pięcioprocentowej, która osiąga dziewięćdziesiąt pięć procent wszystkich zysków z danego ryn­ku. I tak jest generalnie. Jak to robić w praktyce? Każdy człowiek ma swoją drogę, styl ży­ciowy, każdy znajduje siebie po jednej lub drugiej stronie. My po prostu odkryliśmy pewne zależności. Wydawało nam się, że wszyscy je przed nami stosują, że my po prostu kopiujemy to, co cały świat robi, a potem okazało się, że jesteśmy jednymi z niewielu, którzy rozumieją to, co ro­bią. Po prostu zastosowaliśmy wieloelementowy system operacji finan-sowych, w których towar czy usługa jest jednym z elementów, a nie istotą sprawy, w którym cena towaru nie odgrywa roli, w którym zasa­da „drożej kupić, taniej sprzedać" jest podstawową zasadą. Ona jest tym napędem przepływu towarowo-pieniężnego. 

Ale ty też kiedyś byłeś w tej grupie dziewięćdziesięcioprocento­wej, która „zaczyna od tego, co jest zrozumiale". Jak w ogóle zaczy­nałeś? 

Startowałem od takiego pułapu (pracując jako lekarz), że niżej byli już tylko nauczyciele. Podstawowe potrzeby - to było mieszkanie, dwa pokoje, potem najlepiej, żeby zamienić na trzy. Następnie telewizor - trzeba było pojechać do Niemiec, bo tam można było kupić taniej o 50 dolarów. Ale jak mi się telewizor rozsypał po pierwszym spektaklu, stwierdziłem, że płaci się też za to, żeby była gwarancja, więc trzeba zarobić na Sony. Całe pół roku trwało kombinowanie, jak to wymienić na Sony. Potem było wideo, a po jakimś czasie samochód. Tak wyglądał pierwszy pułap moich potrzeb egzystencjalnych. Później natomiast zaczął się biznes. A zatem było potrzebne mini­malne biuro, z minimalnym zespołem ludzi. Następnie większe biuro z wystrojem na pewnym poziomie i to był drugi egzystencjonalny pu­łap. To, co było potem, to już tylko kwiatek do butonierki, bo czy to były samochody, helikoptery, czy dwadzieścia sekretarek czy jedna, taki samochód czy inny, to nie miało znaczenia. Gdy się już dojdzie do jedynego ulubionego samochodu, to już się go potem nie zmienia, bez względu na ilość zarabianych pieniędzy. Później to bogactwo służyło w zasadzie przysparzaniu sobie kłopotów, bo człowiek był widoczny, był na odstrzał, już było co zabierać. Ktoś mi kiedyś zadał pytanie, czy chcesz zainwestować, po prostu - czy chcesz być inwestorem? Dla mnie inwestor to jest taki facet, na tyle naiwny, że wyciąga pieniądze z własnej kieszeni, których nie musi wyciągnąć, po to, żeby kupić jakieś urządzenie czy sprzęt, mówiąc krótko zainwestować w warsztat pracy, zatrudnić ludzi, opłacić im pensje plus za nich podatki, wszystkie świadczenia na rzecz państwa. Następnie musi wyprodukować jakiś towar, dołożyć następne pienią­dze, żeby go sprzedać, wypracować jakiś zysk, który znowu będzie opodatkowany. Inwestor to facet, który przy najmniejszej pomyłce pójdzie siedzieć za tę pomyłkę, bo po prostu takie są reguły gry. Na końcu jeszcze ten pracownik, którego zatrudni, będzie uważał, że to z niego krew pije, bo dzięki niemu te pieniądze, te miliony są tworzone, a Urząd Ochrony Państwa na wszelki wypadek uzna tego kogoś' za złodzieja, bo za dobrze mu poszło, bo nie powinno. To jest inwestor. 

Ale ktoś musi inwestować... 

Inwestowanie jest pewną formą hazardu i próżności ludzkiej. Ja miałem przywilej poznania najbogatszych ludzi na świecie. Oni nie in­westują z potrzeby wewnętrznej, robią to dla sportu, dla zabawy, z próż­ności. Lubią mieć. Tak jak się kolekcjonuje obrazy, tak kolekcjonuje się akcje, zakłady pracy. Mężczyzna jest zdeterminowany przez cztery rze­czy: kobiety czy seks, pieniądze, władzę i sławę. Pomińmy tutaj seks, bo to jest prywatna sprawa każdego mężczyzny, porozmawiajmy o sła­wie, pieniądzach i władzy. Niektórzy próbują dojść do pieniędzy przez władzę. Uważają, że władza jest po to, żeby zdobywać pieniądze. Inni uważają na odwrót, że po to są pieniądze, żeby mieć władzę. Każdy chce być sławny. Niektórzy ludzie dla sławy dadzą się pozabijać albo wyrżną pół świata. Inni zrobią to dla władzy; dla pieniędzy najmniej, one przeważnie stają się instrumentem do czegoś. Ale nigdy inwesto­wanie nie wynika z potrzeby człowieka. Wyciąga się pieniądze, za któ­re można przeżyć dziesięć lat, po to, żeby włożyć i ewentualnie wycią­gnąć za dziesięć lat - po co? Nie stanowi to ludzkiej potrzeby. Jestem skłonny założyć się z każdym, który twierdzi inaczej... 
Jeżeli mówimy o bankach, które mają pomnożyć pieniądze, to się zgadzam. Bo to jest struktura, to jest matematyka. Ale prywatny inwe­stor albo chce być sławny, albo chce mieć władzę nad pewną grupą ludzi czy rynkiem. Takie są właśnie jego potrzeby - a ludzie sobie z tego nie zdają sprawy. Ale to jest to. My mieliśmy sześćset firm, z czego pamię­tam może czterdzieści nazw, zakłady, wszystko -przecież ja nie miałem nawet potrzeby pamiętania, gdzie to leży i jak się nazywa - no więc jaka to jest potrzeba? Nie ma takiej potrzeby. 

Ale jeżeli chce się produkować jakiś towar, to trzeba zainwestować. 

A po co chcieć produkować jakiś towar? W hierarchii zarobkowej, jeśli chodzi o proporcje kapitału włożonego do zarobionego, produ­cenci są na samym dole. Produkcja jest najmniej opłacalna. Chociaż ten, kto posiada zakład produkcyjny, czuje się nobilitowany. 

W gospodarce mamy produkcję, handel i usługi. Z tego najbar­dziej opłacalny jest handel? 

Nie. 

Usługi? 

Dokładnie. Handel nie jest opłacalny. Jeżeli weźmiemy pod uwagę cztery parametry: czas trwania danej operacji, ilość włożonego kapitału, stopień odzyskanego kapitału w procentach oraz koszty poniesione, to najgorszym kawałkiem chleba jest produkcja. Wkłada się dużo pienię­dzy, żeby stworzyć warsztat. Trzeba kupić substraty, wyżywić wszystkich naokoło, opłacić wszystko, a na koniec spróbować to sprzedać. Handel - także trzeba wyciągnąć pieniądze, żeby kupić towar, trzeba założyć sklep, utrzymać personel non stop, czy idzie dobrze czy źle, a w końcu walczyć z całą chmarą konkurentów. A teraz weźmy usługi. Jednym z rodzajów usług jest pośrednictwo. Nic się nie wkłada, posiada się jedynie fax, spina się jednego handlow­ca z drugim i już jest pozycja. Na przykład usługi bankowe - przecież bank kasuje za każdy dzień opóźnienia płatności na rzecz klienta. Jeżeli moje pieniądze będą w banku jeden dzień dłużej, to odsetki stąd ma bank. Ile bank zainwestował w to, że ja przesłałem swoje pieniądze z kasy Ado B? Nic. Po prostu zarabia na tym, że istnieje i że jest stwo­rzony system. A więc najlepiej się zarabia na usługach. I w krajach wysoko rozwiniętych procent działalności usługowej jest coraz więk­szy. Natomiast w krajach nisko rozwiniętych dominuje rolnictwo, prze­mysł, wytwórczość. 

A jakiego rodzaju biznesem w tej chwili się zajmujesz? 

Ja bym to nazwał konsultingiem. Konsulting ma to do siebie, że mogę to robić jako działalność usługową. A mogę to także robić na użytek wewnętrzny. 

Na użytek własny? 

Na użytek wewnętrznych struktur, naszych struktur. Dam taki przy­kład. Istnieje państwo, w którym produkuje się traktory. Producenci nie potrafią tego sprzedać i grozi załamanie. Zwracają się do jakiejś firmy, by pomogła to sprzedać. Ta firma zwraca się do nas, my znajdujemy kupca, ale nie robimy tego w systemie pośrednictwa, tylko organizuje­my zwrotnie całą operację finansową, którą potem usługowo realizują inne firmy czy banki i z zewnątrz to wygląda: aha, sprzedali traktory. Ale ze środka to wygląda tak: nastąpiło przesunięcie masy towarowej, w za­mian za operację finansową, której warunkiem było to, że sprzedało się taniej niz się kupiło, a nadwyżki się wzięło z innego źródła. W związku z tym nastąpił ruch. Ten rodzaj działalności usługowej jest już twórczoś­cią intelektualną. Zajmujemy się dziedziną, która jest bardzo mało zrozumiała dla większości ludzi zajmujących się robieniem pieniędzy. Może jeden promil ludzi parających się biznesem działa w tej sferze. Jest to bardzo fajne, bezpieczne, bo po prostu nie ma konkurencji. Tutaj liczy się intuicja i pomysły. Potrzebny jest aparat plus talent. 

Mówiłeś, że można drożej kupić i taniej sprzedać, ale jaki to ma sens? 

Sensem całej operacji jest zarobienie pieniędzy, a nie sprzedanie drożej, niż się kupiło. Jeżeli ktoś lubi sprzedawać drożej niż kupuje, to proszę bardzo, ale dla nas sensem biznesu jest zarobek, wytworzenie zysku. Przeanalizujmy całą operację. Dla producenta podstawą zysku jest to, że ktoś kupuje jego towar. Oto drzewo wydało owoce, ktoś je zebrał, drzewo jest przygotowane na przyszły sezon, ma skąd ciągnąć soki, jest woda, powietrze, natomiast dalej należy umożliwić zamknię­cie tej torebki finansowej, czyli połączenie rynków towarowych oraz rynków pieniężnych. Na skutek tego sprzężenia zwalnia się pewna ilość pieniędzy, niekoniecznie z kieszeni tego, który kupuje i to jest właśnie nasza tajemnica. Należy zobaczyć, w jakiej cenie ten towar, który jest do sprzedania, można zaoferować kupującemu, żeby on po prostu tym towarem się zainteresował. Najlepszą metodą jest sprze­dawanie poniżej kosztów produkcji, bo wtedy większość ludzi przesta­je myśleć na zasadzie: „może kupić od kogoś innego", albo to samo za tę samą cenę gdzie indziej. W tym momencie priorytetowym współ­czynnikiem staje się cena, a cała tajemnica, dlaczego jest to możliwe, jest tajemnicą naszego biznesu. Po prostu stwierdziliśmy, że nie ma potrzeby dzielić się tym z całym światem. 

Rzeczywiście jest to trudne do zrozumienia, bo jeżeli się sprzedaje poniżej ceny fabrycznej, to skąd się biorą te pieniądze? 

Pieniądze biorą się z systemów operacyjnych. Trzeba je rozumieć. Cały kapitał światowy jest obracany w ciągu roku sto dwadzieścia razy, czyli co trzy dni cały kapitał w postaci pieniądza, akcji, towaru, jest w obrocie. Cały sektor produkcji i sprzedaży towarów w światowej go­spodarce wykonuje pięć procent obrotu kapitału, a obrót wartościami pieniężnymi stanowi dziewięćdziesiąt pięć procent. Można powiedzieć inaczej: dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi, tych, którzy w ogóle pracują na świecie, są to ludzie produkcji i handlu, i oni wypracowują tylko pięć procent tego ogólnego tortu obrotu kapitałem - to jest potworna dysproporcja - a pięć procent ludzi tworzy dziewięćdziesiąt pięć pro­cent powstałego tortu kapitałowego. Masa pieniędzy. To jest duże ka­syno. Ta wiedza jest abstrakcyjna dla człowieka, który siedzi na pro­dukcji, na przykład w fabryce porcelany. 

Każdy pewnie chciałby znaleźć się wśród tych pięciu procent ludzi. Co decyduje o tym, że trafiamy tu lub tu? 

Każdy człowiek ma tendencję do popadania w wąską specjalizację, a także do wchodzenia w pewne ustalone tory. Gdy się chodzi do szko­ły, wszyscy idziemy jednym kursem nauczania, miejsce na odchylenie indywidualne jest bardzo niewielkie. Potem zaczynamy pracę i jeszcze bardziej wpadamy w uformowany z góry kanał, bez możliwości pój­ścia indywidualną drogą. Marzymy o tym, żeby mieć czas i pieniądze, żeby się zająć tym, co chcielibyśmy robić. Ale robimy to, co musimy. I naraz nadarza się okazja, żeby spróbować iść w inną stronę. Ja prze­żyłem to na sobie - jakiś taki dziwny pęd do czegoś nieznanego, do czegoś nowego. W pewnym momencie człowiek albo się temu podda­je, albo nie. Przeważnie realiści, racjonaliści nie poddają się temu. Ja też bardzo długo, przez sześć początkowych lat pracy zawodowej szedłem ustaloną ścieżką, nie miałem czasu nawet myśleć o czymkol­wiek innym. Pracując w Wałbrzychu w zawodzie lekarza nie ma się cza­su na takie rzeczy, bo to jest praca, pogotowie, dyżury. Przełom nastąpił na laryngologii, w momencie gdy uciekłem z ginekologii, bo już było mi za ciężko i raptem... spowolnienie tempa życia. Zasadniczo dwie godzi­ny pracy dziennie, bo później to już był spokojny rytm, dyżury, na któ­rych nic się nie działo. Moja natura nie wytrzymywała tego spokojnego tempa i zacząłem robić dwie rzeczy na raz, to znaczy na dyżury brałem komputer i zacząłem uczyć się programowania. Później próbowałem zabawowo traktować to, czego się nauczyłem, wchodząc w symulacje matematyczne, tworząc koncepcje filozofii biznesu. To wszystko była sztuka dla sztuki, bo wtedy nie miałem jeszcze pojęcia o biznesie. 

To znaczy nie zajmując się w ogóle biznesem, zacząłeś tworzyć pewne koncepcje, czyli już wiedziałeś, że będziesz kiedyś działał w biz­nesie... 

Nie. Nie. Wtedy jeszcze nie myślałem o tym. A nawet później, kiedy ktoś mi zaproponował: załóżmy firmę, będziesz ze mną pracował, doświadczyłem największego zdziwienia w moim życiu. Byłem już tak daleko zaawansowany w tę perfekcjonistyczną ścieżkę swojego zawo­du: lekarz laryngolog, jedynka, dwójka, doktorat i tak dalej, że w tym momencie propozycję zaczynania czegoś od zera uważałem po prostu za dobry żart. Moje doświadczenie mówiło, że propozycję składa się komuś, kto już jest na pewnym etapie. Natomiast ten, który mnie zapro­ponował, powiedział, że on tak samo zaczął od zera i że wszyscy tak za­czynają. Uwierzyłem i... wszedłem w to. Wkrótce okazało się, że prak­tyka była zupełnie inna niż to, co ja sobie wymyśliłem. Mimo to nadal uparcie tworzyłem sobie pewne modele filozofii organizacji czegokol­wiek. Było to dostosowane do zarządzania szpitalem, biznesem, wszystko jedno. Nazwałem to modelem progresywnego rozwiązywania prob­lemów. 
Na początku jest embrion, na­stępnie embrion wykształca tkanki, narządy, organy, malutki organizm, który wzra­sta i tak dalej. Gdy powstała Art B, dopiero wtedy była okazja do tego, by nieśmiało wdrażać w praktykę moje idee, wymyślone wcześniej modele zarządzania i organizacji. Dlaczego nieśmiało? Dlatego, że działaliśmy w otoczeniu doskonałych, wydawałoby się, organizatorów i menedżerów z poprzedniej ekipy - pracowników naukowych, szefów instytutów itd. Ale bardzo szybko przekonaliśmy się, że to oni w no­wych strukturach są onieśmieleni. Przedtem pracowali w systemie nakazowo-wykonawczym: ktoś dał przepis, ktoś wyznaczył zakres działania i w tym oni czuli się doskonale. Ale stwarzanie i mode­lowanie co tydzień, co miesiąc, w miarę zmieniających się sytuacji - to było dla nich trudne. Musieliśmy więc zacząć improwizo­wać i stosować to, co wcześniej wymyśliliśmy. Nie mieliśmy doświadczeń, nie mieliśmy wzorców, a nasza filozofia powstała na zasadzie takich tam młodzieńczych marzeń. Później zaś, niestety, była twarda rze­czywistość. Ale wydaje mi się, że wygraliśmy próbę czasu, bo jakby nie było - Art B zaistniała, jakby nie było - została zauważona. Te wszystkie struktury, ludzie, bez względu na to, jaki jest finalny wy­dźwięk tej sprawy - pozytywny czy negatywny - to wszystko istniało, w pewnym momencie zostało postrzeżone jako zagrożenie, czyli było rzeczywiste, ktoś na to zareagował, pozytywnie czy negatywnie. I to jest dla mnie sukces. Nigdy nie wierzyłem, że to się może udać, że z niczego można stworzyć coś, co by miało taki wymiar. 

Nie wierzyłeś, a jednak to się stało.

Tak. Teraz gdybym robił to samo, to już bym miał doświadczenie, już bym wiedział, że to jest możliwe, natomiast poprzednio myśmy tworzyli „teologię sukcesu". 

Teologię sukcesu... czy technologię sukcesu? 

Nie. Teologię! 

Teologię sukcesu... 

Tak, oczywiście. Ta teologia, jak każda teologia, wytycza pewne kierunki, które są kamieniami milowymi. Jeżeli mamy czyste podej­ście, dajemy z siebie maksymalny potencjał organiczny, fizyczny, psy­chiczny, intelektualny, emocjonalny, jeżeli mamy bardzo mocno osa­dzoną wizję, która nas determinuje, to dlaczego nie mielibyśmy od­nieść sukcesu? Chcemy odnieść sukces, ale nie potrafimy go opisać: co to jest? Znamy jakieś jego parametry, to znaczy chcemy zdobyć część rynku, coś zorganizować, ale to wszystko jest metamorficzne. Wydaje mi się, że istotą sukcesu jest nieustanny wzrost: o, to by było najbliższe prawdy - bez względu na to, co się robi, w jakiej dziedzinie, żeby to rosło, żeby to było większe, żeby było lepsze, bardziej dos­konałe... i żeby stanowiło inspirację dla innych. Każdy ma w sobie tyle potencjału, wystarczy, żeby go ukierunkował na taką dziedzinę, która w jego życiu doprowadzi do eksplozji. Ja uważam, że wszystko jest dla wszystkich. 

Ale nie wszyscy potrafią odnosić sukcesy. Trzeba zwiększyć sto­pień wykorzystania swego potencjału. Podobno człowiek wykorzystu­je możliwości swojego mózgu w około dziesięciu procentach. Jak to zwiększyć? 

Przez stałą zmianę, a może inaczej - przez stałe poszerzanie pola zainteresowania. Po prostu przez jak najdłuższe unikanie zanurzenia, wejścia na wąski stopień specjalizacji. Każdy człowiek odruchowo boi się czegoś nowego, ponieważ boi się popełniania błędów. Po to się uczymy, żeby być dobrymi w jakiejś dziedzinie i stawać się profesora­mi, nauczycielami, natomiast wchodzenie w coś nowego ciągle naraża nas na to, że znów znajdziemy się na samym dole drabiny edukacyjnej w danej dziedzinie. Jeżeli jeden segment naszej działalności jest niezależny od drugie­go, to nie widać związku, natomiast jeżeli jest jeszcze pięć, to po pew­nym czasie wytwarzają się pola asocjacyjne pomiędzy tymi płaszczyznami zainteresowań i tu dochodzi do iloczynu zdarzeń, a nie do sumy. Jeżeli ktoś jest doskonałym informatykiem, to może być zatrudniony w kopalni na przykład, żeby robił tam program dla księgowej. Jeśli ktoś jest doskonałym księgowym, to może zostać zatrudniony w tejże kopalni jako księgowy. Jeżeli ktoś zna doskonale język angielski, mo­że być zatrudniony jako tłumacz. Ale ktoś, kto jest doskonałym infor­matykiem, zna księgowość i zna język angielski, może sam stworzyć system informatyczny, który zarządza funduszami i to o znaczeniu międzynarodowym. I w tym momencie to już jest firma. Co znaczy firma? To jest cash flow, to jest przepływ kapitału, a kwestia, czy się sprzeda dzisiaj komputery czy telewizory, jest w zasadzie historią in­strumentalną. Ważne jest, jakiego się ma menedżera, jakie on ma kon­takty i co potrafi przehandlować. Ale już wyciągnięcie z tego pie­niędzy i następnie rozmnożenie ich w sposób matematyczny - no, tego nie zrobi ani księgowy, ani informatyk, ani tłumacz, jeżeli będą tylko tłumaczami, informatykami czy księgowymi. To może zrobić tylko osoba, która w mniejszym stopniu specjalizacji te wszystkie trzy ele­menty posiadła, ale za to potrafi je połączyć. Przykład mamy z tomo­grafem komputerowym. Był sobie komputer i był sobie rentgen. Ktoś połączył rentgen z komputerem i otrzymał tomograf. 

Wiele osób ma kompleksy, ponieważ w dzieciństwie mówiono im, że są kiepscy, że do niczego nie dojdą. Czy tobie mówiono, że jesteś wspaniały i dzięki temu miałeś poczucie swojej wartości i zawsze znaj­dowałeś w kimś oparcie? 

Mnie się wydaje, że byłem szczęściarzem, bo miałem doskonałych nauczycieli i rodziców, którzy potrafili mnie stymulować na zasadzie kija i marchewki. Rzeczy, które stanowiły jakąś wartość, które należa­ło rozwijać, potrafili wyłapać i zachęcić mnie w sposób pozytywny. Z drugiej strony, przede wszystkim moja matka zawsze dbała o to, że­bym nie był zbytnio z siebie zadowolony, żebym wciąż zdobywał coś więcej. Oczywiście, coś, co było sukcesem, było zawsze zauważane. Nie miałem nigdy w ciągu całego życia do czynienia z kimś, kto by wpędzał mnie w kompleks niższości. Generalnie mogę być zadowolony z mego dzieciństwa, czy rozwoju mojej osobowości w okresie do dwudziestego pierwszego roku życia. I zawdzięczam to takim ludziom, jak ówczesny dyrektor liceum pan Ja­nusz Gąsiorowski, jego żona, profesor Halina Pankanin, całe grono pedagogiczne I Liceum w Wał­brzychu. Tam uwierzyłem w siebie. Dopiero tam dano mi szansę zobaczyć: tu jestem słaby, tu jestem dobry, mam szansę rozwijać się tam, gdzie jestem dobry, niekoniecznie przejmować się tym, że gdzieś jestem słaby. Życzyłbym wszystkim, żeby spotkali na swojej drodze takich ludzi, jakich ja spotkałem. 

Miałeś to szczęście... 

Miałem. 


________________________________

c.d.n...........