18.08.2012

Trudne początki

Pierwszy interes

Gąsiorowski: Któregoś dnia zadzwonił do mnie Jan S. dyrektor wałbrzyskich Domów Towarowych Centrum, dawny przyjaciel mojego ojca gdy jeszcze był prezesem “Społem”.
-   Mam pieniądze od przyjaciół z Niemiec do obrócenia, 87 tys. marek. Na zakup kawy. Moje domy towarowe beda oficjalnym odbiorcą. Trzeba poszukać sprzedawcy i przerzucić przez import prywatny i zagwarantowac mi moją prowizje - powiedział. 

Wiedziałem o co chodzi. Słyszałem o tych słynnych transakcjach. Wielkie państwowe centrale handlu zagranicznego mają kupę wolnego szmalu. Ale nowe przepisy podatkowe eliminują je z gry: muszą płacić 15 proc. cła wywozowego plus 10 proc. podatku obrotowego, a później 20 proc. dochodowego. Nowe przepisy otworzyły wyłom dla importu prywatnego. To było proste. Dewizy wpłacało się na prywatne konto. Nikt nie pytał o ich pochodzenie. Następnie wyjmowało się je z konta i legalnie na podstawie zaświadczenia bankowego - tzw. “różową kartkę” wywoziło za granicę. Tam kupowało się za dewizy towar, przywoziło do Polski i odsprzedawało za złotówki państwowej centrali. Prywatny importer płacił jedynie 7,5 proc. opłaty skarbowej, żadnego cła ani podatku.
Szybko przeliczyłem zysk. Był ogromy. Dla mnie na czysto ok. 30 tys. USD. Wysiłek w sumie żaden. Jan  daje mi pieniądze swoich przyjaciół, ja przerzucam je przez swoje konto, wywożę do Niemiec, kupuję kawę, przywożę do Polski, sprzedaję ją do Domów Towarowych Centrum które przeleją zapłatę w złotówkach na moje konto. Zamienię złotówki na marki i oddam z zyskiem przyjaciołom Jana. Pieniądze pracują i Domy Centrum zarabiaja. Zarabiam ja i Jan.

Znalazłem  dostawcę, który dał dobrą cenę w Berlinie - kuzyn mojej mamy - Jan Sosulski. Poszedłem do Zdzicha Libika, szefa “Conspero”.
-  Jest transakcja. Papiery przygotowane, spuszczamy przez “Conspero” - trzydzieści tysięcy dolarów do podziału - powiedziałem.
-   To 10 proc. dla ciebie - zdecydował.
Myślałem, że szlag mnie trafi. Za podłożoną transakcję 10 proc?!!!
-   Wiesz ja się jeszcze zaastanowię. Zadzwonię za godzinę - powiedziałem.

Po to by wykonać taką operację musiałem znaleźć firmę, która wystawi fakture. Nie miałem o tym zielonego pojęcia. Przypomniałem sobie o Bogusiu. Zadzwoniłem do hotelu Holiday w Warszawie.
-    Mam mały interes. Kawa 15 ton.
-    Nieźle. Towar jest?
-    Tak. W sumie za przepuszczenie przez prywatną osobę  30 tys. USD do podziału.
Zawahałem się, może lepiej było zaproponować 10 proc. Nie. Pół na pół. To przeciez mój przyjaciel -zdecydowałem błyskawicznie.
-   W czym jest problem? - zapytał
-   Potrzebny mi jest ktoś z prywatnym kontem
-   Gdzie i kiedy mam być? brzmiała odpowiedź.

Umówiliśmy się następnego dnia o 15-tej w hotelu “Sudety” w Wałbrzychu. Całą noc nie mogłem spać. Kalkulowałem jeszcze raz z każdej strony. Tyle forsy. W życiu nie miałem w ręku nawet 5 tys. dolarow. To zbyt piękne żeby uwierzyć. Obiecywałem sobie, że będę regularnie oddawał dziesięcinę. Wiedziałem iż będzie to deal mojego życia.
Do Walbrzycha Bagsik przyjechał z Warszawy z nieznacznym opóźnieniem. Zakończyliśmy papierowo transakcje u Jana w biurze, otrzymaliśmy czek z Domów Towarowych Centrum. Na stoliku w hotelowej restauracji, w towarzystwie prezesa “Społem” podzieliliśmy pieniądze. Po połowie dla kazdego z nas - 15 tys. USD Wiedziałem, że jestem nareszcie bogaty. Ustawiony na całe życie!! 10 tys USD chciałem włożyć do PKO. Bedzie odsetek około 90 dolarów miesięcznie. Czyli trzy razy tyle ile zarabiałem w szpitalu. Byliśmy w szampańskich humorach. Kolacja z czerwonym barszczem z uszkami. Pycha. Nagle Boguś poprosił, abym pokazał mu mój zegarek, elektroniczny “Citizen” kupiony w Niemczech za 20 marek. Założył go na rękę.
-  Podoba mi się. Masz mój w zamian - powiedział wsuwając mi do ręki srebrnego Rolexa.
Poczułem się zażenowany. Był strasznie ciężki. Ciemnoniebiesko-srebrna koperta z bransoletą. Nie chciałem go wziąć. 
-  Musisz. Od dziś jesteśmy wspólnikami. Masz 30 proc. w Art-B. Zostajesz moim wiceprezesem. Ile chcesz pensji - miesiecznie 1000 dolarow na początek? Jutro wyrób sobie wizytówki. Za trzy dni masz być w Warszawie. Poznasz pozostałych wspolnikow. I jeszcze jedno - nie możesz jeździć tym swoim Fiatem. W tym tygodniu odbierzesz od Marka Dolinskiego swoje BWM. Twoje zdrowie wspólniku -powiedział Bagsik unosząc do ust szklankę ze swoja ulubioną whisky - “Ballantine”.

W Art-B

Gąsiorowski: Był 15 październik 1989 r. Nie zastanawiałem się ile są warte udziały firmy, które mi zaproponował Bagsik, ani kto je w tej chwili posiada, nie myślałem jakie będę miał obowiązki. Myślałem wtedy, że niczym nie ryzykuję stając się udziałowcem Art-B i partnerem Bagsika. Wiedziałem, że muszę iść do przodu. Mam dużo kontaktów w USA i w Niemczech, mówię po angielsku. Ludzie, którzy zaczynali biznes w tamtym czasie nie znali nikogo, niewiele wiedzieli. Wkrótce nowe obowiązki zmaterializowały się stającym na podwórku bialym BMW 525i. Znalazłem się w ekipie kilku ludzi mniej więcej w moim wieku, potrafiących robić kolosalne pieniądze w błyskawicznym tempie. Często rozmawiałem z nimi chcąc zrozumieć reguły gry i znaleźć swoje miejsce w nowej drużynie. To był czas triumwiratu: Bagsik, Doliński i Kiwit. Po moich plecach wskoczył do firmy mój asystent z “Conqerora” - Jacek Bentkowski z Krakowa, rozpoczynając od początku ostrą walkę o pozycję lidera w grupie przy użyciu niestety nie zawsze eleganckich metod i środków. Czułem się po prostu zagubiony. Postanowiłem jednak grać dalej. Obserwować. Błyskawicznie dostosować się do nowych okoliczności. Wyciągać wnioski i pozwalać robić błędy innym. Firma Art-B była już wtedy w uderzeniu. Kupowała towar od wielkich hurtowników z Hamburga i Berlina. Miała rynki zbytu.

Tak naprawdę Gąsiorowski był wtedy martwym wiceprezesem, przyjętym z kurtuazji prezesa Bagsika. Oni jeździli i sprzedawali wódkę i papierosy. Jego traktowali bardzo przyjaźnie.  W tym czasie nie było biura. Biuro to był samochód, kasą bagażnik, a miejsce pobytu tam gdzie się człowiek zatrzymał i wykonał telefon. Wtedy mechanizm rozmnażania pieniędzy był prosty. Ze złotówkami szło się do kantoru i leglnie kupowało dolary. Trzeba je było jeszcze tego samego dnia wpłacić na prywatne konto. Następnego dnia wyjąć je z tego konta z potwierdzeniem w paszporcie i “różowym kwitem” na wywóz dewiz za granicę. Zapakować pieniądze w walizkę i jeszcze tego samego dnia pojechać do Berlina albo Hamburga. Na granicy coraz tłoczniej, ale i kontrola coraz bardziej rutynowa. W Niemczech kilka godzin na duty free. Wpłata w dolarach albo markach. Pokwitowanie i pseudofaktura. A potem szybko do Polski do z góry ustalonego odbiorcy - państwowej hurtowni albo sieci sprzedaży. Tu sprzedaż z conajmniej 100 proc. zyskiem. Czek gotówkowy. Z nim do banku po złotówki i z nimi do kantoru i tak w kółko. Wtedy jeszcze nikt nie oszukiwał. Nie oplacało się. Szybciej i łatwiej zarabiało się duże pieniądze niż je mozna było ukraść. Nie było jeszcze mafii - rosyjskich - czy tez nawet rodzimych. A dzieki Markowi Dolinskiemu i zwiazanych z nim Cyganami - z Bagsikiem nikt raczej wolaj nie  zadzierać. Cyganie nie znają się na żartach. Kto raz wszedł do spółki był traktowany jak członek rodziny.

W Cieszynie

Gąsiorowski: Pewnego listopadowego dnia 1989 r byłem w Cieszynie. Bags wpadł po mnie do hotelu wcześnie rano. Zjedliśmy śniadanie i ustalił, że pojadę z nim do banku po pieniądze z kolejnej transakcji kawy. Filia Banku Śląskiego w Ustroniu to dwa piętra w narożnym budynku na przeciwko dworca autobusowego. Weszliśmy do działu kas. Bags chwilę zwyczajowo czarował kasjerkę, po czym podał czeki otrzymane dzień wcześniej od jakiegoś oddziału “Społem” za dostarczoną kawę. Kasjerka zdziwiła się ilością zer.
- Ostatnio było ich więcej stwierdziła z wyraźnie cierpkim przekąsem. Po czym zniknęła za przepierzeniem. Wróciła uginając się pod dwoma workami pieniędzy.
-  Nie macie nic w dwusetkach. Może się nie zmieścić w bagażniku -skrzywił się Bagsik. 
-  Następnym razem przygotuję. Przeliczy pan? spytała złośliwie. Ale worki z powrotem - rzuciła na pożegnanie.
Bags odebrał worki i zeszliśmy po schodach ciągnąc je za sobą do samochodu. Następnie otworzył bagażnik i najzwyczajniej w świecie wyspał do niego zawartość worków. Po czym poszedł je oddać do banku. Ja pospieszne zatrzasnąłem klapę bagażnika i rozglądałem się wkoło nerwowo oblizując wargi. Wydawało mi się, że zaraz zbiegnie się cała ulica. Ale nikt nie zareagował. Bags wrócił po chwili.
-   Zostaw to, idziemy na kawę - zadysponował.
 -  Nie zamykasz samochodu? wyszeptałem podejrzliwie.
-  A po co. I tak nikt nie podpieprzy. Kto się spodziewa takiej zawartości! A tak w ogóle to czas zmienić samochód. W tym bagażnik jest już za mały. Ostatnią wypłatę za towar z Warszawy musiałem wieźć dwoma samochodami dostawczymi. W zasadzie z osobowych samochodow w grę wchodzi tylko mercedes 300 TD. Mieści w złotówkach prawie do miliona dolarów. Cóż, zycie jest ciężkie - podsumował temat Bagsik.

Po pół godzinie wyszliśmy z kawiarni i pojechaliśmy do hotelu do chłopaków zawieźć forsę. W cieszyńskim “Orbisie” kurierzy już czekali. Był również Marek Doliński. W pokoju rzucone niedbale na starannie zasłnych łóżkach dwa pistolety w brązowych kaburach i otworzony niebieski neseser. W powietrzu unosił się gęsty dym z papierosów.
-  Wy dwaj, do samochodu po pieniądze - rzucił władczo Bags w stronę dobrze zbudowanych, ubranych w czarne skóry kolesiów.
-   W czym przynieść?
-   Weźcie worki po garniturach. Powinno się zmieścić - zadecydował Bagsik.
Przez okno widziałem jak wychodzą z hotelu na parking. Padał deszcz, wiał silny wiatr. Otworzyli bagażnik. Karnister z benzyną podczas jazdy musiał wyskoczyć na wierzch sterty pieniędzy rozbanderolowując ich część. Podmuch wiatru wywiał z bagażnika na zabłoconą ulicę dwutysięczne banknoty. Jeden z wysłanych rzucił się i próbował łapać fruwające pieniądze, podczas gdy drugi pakował zawartość samochodu do worków. Patrzyliśmy bezmyślnie na tę scenę.
-   E tam - rzucił Doliński na znak dezaprobaty dopalając papierosa.
Wreszcie wrócili zmoknięci.
-  A teraz na podłogę z tym wszystkim i liczyć - dyrygował Bags.
Pospiesznie przystąpiono do operacji. Po pół godzinie zbiorowych wysiłków przeliczono prawie 3/4 stosu. Z kilku kątów pokoju dochodził szept naliczanych kwot.
-  Starczy - rozkazał Bagsik. Ile razem?
Po kolei padały cyfry. Ktoś zsumował całość.
- W porządku. Wrzucisz to jutro do banku na konto ART-B. Później jak zawsze - nakazał jednemu. - A resztę na jedną kupę - rzucił do nas.
Rozejrzał się wokół z zadowoleniem. Twarze wszystkich były jednakowo skupione i napięte. Najwazniejsza czesc programu: podzial.
-   Jak dzisiaj dzielimy? Ilu tu mamy udziałowców? - powiedział.
W pokoju było nas ośmiu. Na oko podzielił pozostałe pieniądze na cztery części i dał czterem chlopakom. Pozostały czwórka w milczeniu przełknęła ślinę wpatrując się w pusty stół skonsternowana.
-  Oczekuję panów w barze - rzucił na pożegnanie. 
Trzask zamykanych drzwi i cisza. Zostaliśmy w pokoju. Czterech z rozdzielonym szmalem. Czterech ze skwaszonymi gębami. Bez prawa protestu, jednak lekko zawiedzionych rozwojem sytuacji. Przecież wszyscy harowali jednakowo ciężko na te pieniądze. Pierwszy przerwał milczenie Doliński. Oddzielił od swojej części połowę i podał następnemu mówiąc flegmatycznie
-  Podziel na cztery części, jedną weź sobie, resztę podaj dalej.
To samo zrobił Kiwit, a później ja. Skwaszona czwórka wyglądała na zażenowaną. Z początku kurtuazyjnie nieśmiało protestowali.
-  Wykonać i do baru. Bags czeka - rzucił sucho Doliński.
We wspaniałych humorach cała grupa udała się do baru. Bagsik siedział na wysokim krześle sącząc whisky.
-  No co chłopaki, podzieliliśta się jakoś? zagadał cieszynska gwarą. - bo wicie synki, trza się uczyć dawać, a nie zabierać. Bo pieniundze som po to by nie padały na mózg. I musita się tego nauczyć, jeśli chceta pracować razem. A teraz Marycha (to było skierowane do uśmiechającej się barmanki) po jednym dla każdego. Ino bystro! I macie tu mojom dole. Podzielta no synki między siebie. Ino sprawiedliwie do pieruna! - wasze zdrowie!.

Holliday Inn

Duże pieniądze rodziły nowe przyzwyczajenia. Szybkie samochody, dobre hotele stały się codziennością szefów Art-B. Na swoją bazę upatrzyli motel “Orbisu” w Cieszynie i Warszawski „Holiday Inn”. Do kapiących luksusem wnętrz faceci w dżinsach i T- shirtach, czarnych skórach i jedwabnych spodniach, ze złotymi łańcuchami na szyi i takimiż Rolexami na rękach nie bardzo pasowali.

Gdy tylko tworzono Holiday Inn w Warszawie, Bagsik razem z całą ekipą któregoś wieczora tam przyjechał. Prosto z trasy z Niemiec. Po kilkunastu godzinach za kółkiem. Zmęczeni, późnym wieczorem. Portier zamarł w bezruchu kiedy zza szklanych dzwi wyłonili się barczyści Cyganie a na ich czele niewielki Bagsik. Poprosił o cztery pokoje. Portier zlustrował ich nieprzychylnym okiem i odparł, że nie ma. Bagsik widział, że za jego plecami wisi cały rząd kluczy.
-  Dobrze. Chciałem złożyć w sejfie pieniądze - powiedział.
-  Pan to nie wygląda na takiego co ma pieniądze - burknal zdegustowany portier.
Bagsik otworzył mu przed nosem neseser pełen pieniędzy. Facet nie wierzył własnym oczom. Zaczął go przepraszać. Pokoje się znalazły. Pieniądze trafiły do hotelowego sejfu.

Na ”bursztynowym szlaku” między Polską a strefami wolnocłowymi w Niemczech Zachodnich i Austrii zarabiała nie tylko Art-B. Obliczono, że w 1989 r. ponad 2 tys Polaków uzyskało w ten sposób ponad 1 mln USD zysku każdy. Około tysiąca ponad 3 mln. Osiągnięte w tym czasie przez “grupę Bagsika” dochody ok 2 mln. USD na tym tle wcale nie wyglądały imponująco. Nie różnili się od nich zbytnio. Z pierwszych wypraw przywozili video albo telewizor dla mieszkających u teściów żony i dzieci. “Za kółkiem” spędzali kilkanaście godzin dziennie. W domu bywali gośćmi. Ok 60 proc. ludzi, którzy w ten sposób zarabiali pieniądze osiągnęło swoje cele. Wybudowali domy, kupili Mercedesy. Stali się właścicielami mniejszych i większych firemek. Ok. 35 proc. przeczuwając, że wkrótce skończy się w Polsce “pogoda dla bogaczy” wyjechało z pieniędzmi na zachód. Pozostałe 5 proc. postanowiłya dalej grać va banque. Część odpadła na robieniu lewych interesów: aferach alkoholowych, papierosowych, związkach z kiełkującą mafią. Pozostali postanowili zaryzykować i dostosować się do błyskawicznie zmieniających realiów. W sylwestrową noc 1989 r. w gościńcu Femina w Wiśle Bagsik postanowił, że będzie wraz ze swoimi ludźmi grał dalej. Na ten ostatni sposób.

Struktury

Wtedy też Andrzej Gąsiorowski  znalazł dla sobie miejsce w firmie, do której wszedł bez pieniędzy. Art-B to była jazda na rowerze, byle do przodu. Nieustanne zakładanie struktur pod stale rosnaca aktywnosc firmy. Gąsiorowski zaczął otwierać biura i zakładać oddziały firmy. Po pierwsze okazało się, że sprzedawanie przywożonego z Niemiec towaru hurtownikom jest opłacalne, ale nie tak jak posiadanie sieci sprzedaży. W listopadzie 1989 Gąsiorowski otworzył pierwszy sklep Art-B, który  miał jedynie 10 m kwadratowych powierzchni i mieścił się w wałbrzyskich Domach Centrum. Tych samych, których dyrektor zaproponował Gąsiorowskiemu transakcję z kawą. Okazało się, że zrobili 1/3 obrotów Domów Centrum. Mieli lepszy marketing niż inne stoiska, byli szybsi w wyscigu do portfeli klientow. Czuł jednak, ze coś się zmieni. Wiedział, że jak zostaną w starej siedzibie to się wyłożą przez ludzką zawiść. I tak też się stało. Zaprotestowały związki zawodowe Domów Towarowych. Wtedy postanowił zrobić niezależną sieć handlową. Założenie było proste. Ponieważ Bagsik był z Cieszyna, odpowiadał za tworzenie tamtejszych struktur. Marek Doliński budował je w Kaliszu. Gasiorowski dzialal na Dolnym Śląsku - Wałbrzychu, pozniej Wroclawiu i Legnicy. Jeśli w jednym z miast źle sprzedawały się np. telewizory, natychmiast były przerzucane gdzie indziej. Sklepy były niewielkie, by zaoszczędzić na kosztach wynajmu.

Tak naprawdę tworzenie wałbrzyskiej sieci sprzedaży Andrzej Gąsiorowski powierzył swojemu ojcu. Pastorowi Kościoła Zielonoświątkowego. Przez całe lata dyrektorowi “Społem”. Pod koniec komunizmu w Polsce przyszło polecenie “z góry” aby z nim skończyc jako prezesem dużej firmy panstwowej, bezpartyjnym i na dodatek pastorem mniejszościowej grupy religijnej. Rozpętano aferę. Zarzut niegospodarności. “Znaleziono” bowiem w jednym z 450 sklepow rozsianych po całym województwie w lodówce u jednego z kierowników sklepu zepsute dwa i pół kilo mięsa. Zaatakowano go w prasie lokalnej. Później centralnej. Naciski ze strony sektretarza partii walbrzyskiej - Nowaka. Sugestie SB, aby się poddał. Chciał walczyć o swoją tożsamość. Został sam - z zawałem serca. W czasie kiedy tworzyły się struktury Art-B, Zdzisław Gąsiorowski już był na emeryturze po przebytym zawale serca. Pierwsze wałbrzyskie biura firmy nie wyglądały imponująco. Trzy wynajęte w spółdzielni mieszkaniowej na Piaskowej Górze pokoje, bez firanek ze starymi biurkami i szafami, wśród, których siedziała sekretarka. W Cieszynie było trochę lepiej. Biura Art B mieściły się w motelu “Orbisu”. Prezesi jednak częściej byli “w trasie” po towar niż w siedzibie firmy. Czas tworzenia sklepów to także pierwsze inne niż “bagażnikowe” operacje finansowe.
- Początkowo nieporadne zaczęlismy uczyc sie, co to jest przeplyw kapitalu. Obserwować, gdzie wpływają pieniądze gdzie się blokują i gdzie wychodzą. Skala to 5 suszarek czy 7 telewizorów. Boże Narodzenie 1989 r. razem z żoną spędziłem nad papierami spółki. Nie mogłem rozgryźć jak to chodzi. Okazywało się że trzeba zapłacić jakiś podatek, sporządzić dokumenty. Kiedy spytałem księgowej jak to wszystko zrobić, odpowiedziała, że musimy wykonać bilans wsteczny. Ale mnie to nie wystarczało. Myślałem kategoriami szybkiego obrotu gotówką. Stałem więc w sklepie z tyłu i patrzyłem co ludzie kupują, słuchałem o czym mówią. Latali po piętrach, porównywali ceny i kupowali u nas bo było najtaniej.

W ciągu miesiąca powstało 7 oddziałów Art-B rozrzuconych po całej Polsce: w Cieszynie, Wałbrzychu, Wrocławiu, Legnicy, Krakowie, Kaliszu i Warszawie. W firmie pojawiły się nowe twarze. Znacznie później oskarżano Bagsika o to, że zatrudniał w swojej firmie dawnych komunistów, że wynikało to z jakiegoś z góry założonego planu. Rzeczywistość była znacznie bardziej banalna. Np. jednym z pierwszych zatrudnionych w spółce dyrektorów był Lucjan Szołtys. Prywatnie znajomy ciotki Andrzeja Gąsiorowskiego. Oficjalnie szef PZPR wrocławskiej Akademii Ekonomicznej. Intelektualista. To on poznał szefów Art-B z prof. Kaletą. Podczas tych rozmów powstawały pomysły kolejnych działań firmy, które później opisywane były jako misterny plan realizowany na polecenie obcych wywiadów, światowej finansjery i Bóg wie kogo jeszcze. Niektóre z tych pomysłów wymuszało życie. Kiedy pojawiły się pierwsze sklepy spółki trafiał do nich sprzęt elektroniczny sprowadzany z niemieckich stref wolnocłowych. Miał to do siebie, że po tygodniu się psuł. Art-B musiała otworzyć własny serwis. Prościej było handlować niezawodną elektroniką. Tak pojawiła się koncepcja pierwszego wielkiego kontraktu Art-B. - Z koreańskim Goldstarem.
Nie byłoby go bez Glorii Reed. To właśnie ona a nie obce wywiady, jak sądzono po wyjeździe szefów Art-B z Polski była “oknem na świat” firmy. To ona nauczyła Andrzeja Gąsiorowskiego z południowej, prowincjonalnej Polski jak się ubierać, jak rozmawiać o biznesie, jak załatwiać interesy. Ona, zawodowy menadżer jednej z dużych amerykańskich sieci firm wprowadziła ich do gabinetów ludzi, dzięki którym zrealizowali pierwsze wielkie operacje finansowe. Gąsiorowski poznał ją kiedy jeszcze nikt nie marzył o powstaniu Art-B.

USA

W 1985 r. Andrzej i Bożena Gąsiorowscy - świeżo upieczone małżeństwo prowadzili wtedy ośrodek misyjny dla narkomanów w Kamiennej Górze. Odwiedzili ich Amerykanie z Kościoła Zielonoświątkowego z Dallas w USA. Była wśród nich Gloria Reed. W tym czasie amerykański kościół wspierał wszelkie działania na rzecz szerzenia wiary w krajach bloku wschodniego. M.in. finansowali kolportowane nielegalnie w ZSRR biblie, finansowali ośrodki kościelne w Polsce. Bożena miała wizje prowadzenia prywatnej szkoły chrześcijańskiej w Polsce. Dlatego zaproszono ją do Dallas. By mogła zobaczyć, jak działają szkoły amerykańskie. “Przy okazji” zaproszono Andrzeja - jako jej męża. Wkrótce Gąsiorowscy wyjechali do USA. Po wyladowaniu zostali serdecznie przyjeci przez Glorię i jej przyjaciół. Przez cały czas pobytu mieszkali u niej. Rozmawiali z nią. Polubili się.
Ona ma ogromną duchową głębię, to nie jest coś za coś. Ona nauczyła mnie się ubierać, patrzeć na szczegóły u innych ludzi, myśleć kategoriami amerykańskiego przedstawiciela średniego menagmentu. To mi dało później niesamowitą przewagę. Tej wiedzy ludzie prowadzący biznes w Polsce nie mieli. Klasyka amerykańska powodowała, że często byłem pierwszy. Inaczej rozmawiano z nami np. w General Motors kiedy byłem ubrany według standardów New York broker i mówiłem ich językiem, podczas kiedy spodziewano się ludzi z kraju, w którym po ulicach chodzą białe niedźwiedzie.

Kiedy Gąsiorowski wyjeżdżał do USA współpracował już z Conqerorem. Planował w USA biznesowe spotkania. Oczywiście zorganizowane przez Glorię.
- Na pierwsze spotkanie biznesowe ubrałem się zwyczajnie, jak lekarz z Wałbrzycha: białe spodnie, ciemna koszula. Kiedy Gloria mnie zobaczyła powiedziała, że absolutnie nie mogę tak wyglądać. Poczułem się jakby mi kto dał w twarz. Zapytałem co jej się nie podoba.
- Ty wyglądasz jak przedstawiciel innej grupy społecznej. Po to żebyś coś osiągnął musisz ubierać się według kodu bo inaczej niczego nie osiągniesz. - odrzekła.
Po przetrząśnięciu mojej walizki zarządziła, że natychmiast jedziemy do sklepu. Mieliśmy z Bożeną 600 USD uzbierane przez nasz kościół. Myślałem, że oszczędzę i ze 3 lata będę za to żył. Gloria wzięła te wszystkie pieniądze i kupiła mi garnitur, buty, a nawet skarpetki i pasek. Mój jej się nie podobał, bo był ze skayu a nie ze skóry. W końcu, jak mi sie wydawalo, wyglądałem jak własny dziadek na zdięciu sprzed czterdziestu lat: ciemny garnitur z delikatnymi zielonymi paskami, dwurzedowa marynarka, mankiety u spodni, klasyczna biala koszula ze lnu. Juz podczas pierwszego spotkania mój rozmówca zdziwił się, że wyglądam jak normalny człowiek biznesu, a spodziewał się czegoś innego. Pierwsze wrażenia nigdy nie idą na marne. Wprawdzie z tych pierwszych kontaktów nic nie wyszło ale w 4 lata później ten właśnie człowiek załatwił mi  kontrakt z Goldstarem w Korei.

Korea

Po kilku miesiącach urzędowania w tworzącej się dopiero Art-B Andrzej Gąsiorowski z Glorią Reed polecieli do Korei.
- Lecieliśmy pierwszą klasą. Stewardessa zapytała po jakiemu mówię, ja, że po polsku była zdziwiona, że Polak leci pierwszą klasą. Laptop, gazeta, szampan. Pomyślałem, że to jest to, ale co dalej. W kieszeni 10-15 tys dolarów to nie to. Przeglądałem Forbs, który zamieszcza listę 1000 największych światowych firm. Chciałem by za 3 lata Art-B była nr. 1000 na tej liście To znaczyło, że musimy mieć miliard USD kapitału. Zaczęłem sobie rysować na komputerze symulację. Pod jakim kątem musi być przyspieszenie. Jaki algorytm należy wymyślić, żeby przez trzy lata to się samo napędzało i dało wynik

Gąsiorowski był pierwszym przybyszem z Europy wschodniej, który nie tylko chciał robić interesy z Koreańczykami, ale deklarował, że ma pieniądze. Jednak po to by zrealizować koreański kontrakt z Goldstarem (późniejsza nazawa - LG), trzeba było najpierw otworzyć akredytywę. Paradoksalnie jej zdobycie okazało się trudniejsze niż negocjacje z Koreańczykami. Bagsik podjął decyzję błyskawicznie. Do banku w formie depozytu trzeba włożyć złoto. To lepsze niż pieniądze, bo nie traci na wartości. Pod tę lokatę bank powinien wystawić akredytywę, czyli listy kredytowe, dzięki którym można zapłacić kontrahentowi. Problem polegał na tym, że w 1989 r, a nawet jeszcze w 1990 tylko praktycznie jeden bank - Bank Handlowy wystawiał akredytywy. Głównie dla przedsiębiorstw państwowych. Jej wystawianie trwało wiele tygodni. Teraz wszystkie banki mialy prawo to robic. Ale zadne banki jeszcze nie potrafily przeprowadzac ta rutynowa procedure. Banki rowniez nieufnie traktowały wszelich prywatnych przedsiębiorców. W tym samym Banku Handlowym, który przez 3 miesiące wystawiał akredytywę Art-B szefowie spółki dzień w dzień spotykali szwedzkiego biznesmena, który zakładał join venture w Polsce. Chciał otworzyć konto i wpłacić na nie 2 mln USD. Urzędnicy bankowi bali się tak ogromnych kwot. Nie ufali zagranicznym pieczątkom. Polscy biznesmeni, którzy przyszli z depozytem w złocie byli bardziej wiarygodni. Do czasu kiedy w zamian nie poprosili o akredytywę. Wtedy zaczęły się schody. Najpierw okazało się, że bankowcy mają kłopoty ze sporządzeniem dokumentacji akredytywy.
 - Druki wypisywaliśmy z Bożeną. Ślęczeliśmy nad nimi przez całe Boże Narodzenie. Nie wiedziałem co to jest beneficjent. Potrzebny był słownik. Nie rozumiałem na czym polega problem przesłania z banku do banku pieniędzy. Urzędniczka wytłumaczyła mi, że właśnie zmieniły się przepisy.”  - wspomina Gąsiorowski.

Urzędnikom nie podobała obco brzmiąca nazwa firmy Art-B Limited International. Nakazał więc zmianę nazwy w rejestrze.
- Już myślał, że ma nas na 2 tygodnie z głowy. Zadzwoniłem do Bagsika, że mam problem. Kazał mi zadzwonić do Pagiełły, by poszedł do notariusza i wysłać hoelikopter po gotowe dokumenty. Tą metodą w ciągu trzech godzin załatwiłem sprawę i pojawiłem się w banku. - wspomina Gąsiorowski.
Sprawy jednak nie załatwił. Urzędnikom bankowym nie spodobała się dla odmiany jaki spółka chciała sprzedawać w Polsce. Szefowie Art B wymyślili bowiem, że na każdym sprzedanym urządzeniu będzie widniał napis “Goldstar-ArtB”. Na rynku krążyły dziesiątki tysięcy podrabianych towarów. Chcieli tego uniknąć. Obawiali się, że zaczną przychodzić ludzie z reklamacjami tak jak wtedy kiedy sprzedawali elektronikę z Niemiec. Tymczasem urzędnicy twierdzili, że Goldstar Art B brzmi tak jak towar kategorii B, czyli gorszej jakości. Wątpili czy się sprzeda. W związku z tym uzasadniali, że nie ma sensu otwierać akredytywy. W końcu zażądali tłumaczenia 64 stronicowej umowy z Goldstarem. Przyniesiony przez Art-B egzemplarz okazał się zły, gdyż nie podpisał go tłumacz przysięgły. Kiedy i ta przeszkoda została zlikwidowana wykryli, że pieczątki Art-B przystawione na dokumentach są większe od standardowych, a to znaczy niewiarygodne Spółka zyskała tą metodą nowe pieczęcie. Wysłany przez Koreańczyków transport stał w tym czasie na portowych nabrzeżach czekając aż Art B w końcu otworzy akredytywę i zapłaci.
-Co mieliśmy im napisać, że mamy problemy z otworzeniem akredytywy skoro mamy kasę. -Gąsiorowski denerwuje się jeszcze dziś.
Wówczas denerwowała się także Gloria Reed, która pośredniczyła w rozmowych z Koreańczykami. Podejrzewała, że zdolności krdytowe Art-B idą w dół, a spółka zaczyna mieć kłopoty. W żaden sposób nie mogła zrozumieć dlaczego skoro Bagsik z Gąsiorowskim mają pieniądze nie mogą otworzyć akredytywy.
- Wyślijmy te pieniądze po prostu pocztą w paczce - zaproponował wreszcie zdesperowany Gąsiorowski.
Prezes Bagsik jednak nie chciał się na to zgodzić. Czekanie miało się bowiem zwrócić w gotówce. Planował by pieniądze z akredytywy przesłać do Leumi Banku w Izraelu. Tam zdeponować jako zabezpieczenie akredytywy powtarzalnej, która finansowałaby cykliczne dostawy z Goldstara do Polski. O tym by taką operację przeprowadzić przez polski bank nie było nawet co marzyć. Kłopoty były już ze zwykłą akredytywą. Tymczasem pomysł mógł firmie przynieść duże pieniądze, a na pewno ogromne ułatwienia w realizaji kontraktu. Polegał on na tym, że towar był sprowadzany do Polski. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży wpłacane były do Banku Handlowego. Ten transferował je do Leumi Banku, który miał zapłacić Koreańczykom w określonym terminie. Ponieważ Art B wynegocjowała przedłużony termin płatności to pieniądze przez pewien czas leżały w banku i wypracowywały odestki. Poza tym bank Leumi jest znany w bankowym świecie. Depozyt w nim oznacza, że partner jest wiarygodny. Oczekiwanie więc opłacało. Bagsik i Gąsiorowski nie przypuszczali jednak, że otrzymanie akredytywy będzie oznaczało kolejne kłopoty. Kiedy akredytywa została uruchomiona Bank Handlowy wydał do Banku Leumi błędna dyspozycję by natychmiast przelał pieniądze do Korei.

- Bagsik oszalał z wściekłości. Zdecydowaliśmy, że natychmiast leciecimy do Korei. Trzeba było ratować te pieniądze - okrągły milion dolarów, bo zamiast rocznego kredytu - wpadliśmy w pezedpłatę za towar. Leciałem na polskim paszporcie turystycznym. Sprawę trzeba było załatwić szybko. Okazało się, że musimy lecieć przez Japonię. W Korei na lotnisku czekała nas przykra niespodzianka. Byliśmy przekonani, że nasze bagaże polecą prosto do Korei. Tymczasem okazało się, że powinniśmy je sami przeładować w Japonii. Zostaliśmy więc bez ciuchów. Miałem na sobie dżinsy i białą koszulkę. Bagsik w rozhełstanej koszuli, jedwabnych spodniach złotym łańcuchu i złotym "Rolo" na ręce też nie wyglądał wyjściowo. Nie mieliśmy garniturów, nic. W dodatku po paru drinkach. 
W Goldstarze (LG) przy stole ze szklanym blatem siedziało ze 20 Koreańczyków. Ubrani równo w czarne garnitury, białe koszule, krawaty. Zdecydowali, że rozmowy odbędą się później. Postanowili umilić nam czas zakupami, żeby sprawdzić ile mamy pieniędzy. Niestety, mieli pecha. Bogus zamierzal przy okazji porobić trochę zapasów dla siebie i swojej rodziny. Dostaliśmy firmowy samochód z kierowcą i jednego z managerów jako obserwatora wydarzeń. Wkrótce dzwonił po furgonetkę. Kiedy wracaliśmy była pełna toreb. W Goldstarze powiało grozą. Uwierzyli, ze mamy pieniądze.
Wtedy podczas wizyty w Korei nalezalo działać szybko i zdecydowanie. Nie mogliśmy im przecież powiedzieć, że oszaleliśmy i dalismy naszym bankom wysłać pieniądze przed otrzymaniem towaru. Tłumaczenia o “specyfice” polskich banków nikt by nie zrozumiał. Powiedzieliśmy, że chcieliśmy sprawdzić czy nasi partnerzy są uczciwi i wysłaliśmy milion dolarow do przodu. Oni byli zaszokowani bo zobaczyli pierwszych facetów z Europy Wschodniej z dużymi pieniędzmi. Po raz pierwszy ktoś chciał im zapłacić wcześniej niż było to w umowie. Przyjęli nas jak najlepszych partnerów, samochód służbowy, koperta a w niej kilanaście tysiący dolarów zamienionych na lokalne pieniądze żeby nie latać do banku. Z powodu głupiego błędu polskiej urzędniczki zdobyliśmy w sumie niezwykłe zaufanie. Dostaliśmy rok na spłatę kredytu, możliwość finansowania kontraktu bezpośrednio z Polski i telewizory prosto z linii produkcyjnej. (...) Kiedy zobaczyliśmy fabrykę zrozumiałem na czym zarobimy naprawdę duże pieniądze. Telewizory, które kupowaliśmy były robione na skomputeryzowanych japońskich automatach. Każde urządzenie przechodziło niezwykle dokładny test techniczny. W sumie powstawał produkt klasy „Zero defektu”. Wiedziałem, że nie ma takej fabryki Goldstara w Europie, a towar jest bezusterkowy więc nie potrzeba serwisu.W efekcie powstały fabryki telewizorów Goldstar w wałbrzyskim “Elektrochemie”. Art-B zatrudniała w niej niepełnosprawnych. W ten sposób uciekała od podatków. Części i gotowe urządzenia zaczęły partiami wpływać do polskich portów. Dzięki przedłużonym okresom płatności, w czasie, których pieniądze pracowały na bankowych kontach mogła sobie pozwolić na dowolne obniżanie ceny. Pod hasłem “kapitalistyczna jakość, socjalistyczna cena - “Goldstary” szły więc jak woda. Wkrótce ich sprzedażą zajmowało się niemal 200 holdingowych spółek Art-B. Towar sprzedawano po cenie dumpingowej - 20% ponizej kosztow zakupu. W zwiazku z tym styczniową dostwę sprzedawano więc z reguły w ciągu miesiąca. Pieniądze szły do banku i lokowane były w formie 12 miesięcznego depozytu. Wtedy oprocentowanie miesięczne wynosilo ok. 30%. Roczny depozyt plus okolo 300% odsetek.  Był on automatycznie zabezpieczeniem następnej akredytywy do wysokosci depozytu plus odsetki, gdyż uwolnienie platności miało nastąpić za rok. Każda następna zamawiana partia towaru była około 3 razy większa niż poprzednia. Trzykrotnie większy był każdy następny depozyt. Art-B traciła na dumpingu, zarabiała na transferze z przyszłości zysku z odsetek w import towaru za który miała zapłacić poźniej. To właśnie była  “akceleracja kumulacji kapitału”. Towar był tu tylko substytutem pieniądza. Chodziło o to by pod dowolny kontrakt dostać akredytywę. Za towar płacić jak najpóźniej. W tym zaś czasie jak najszybciej włożyć pieniądze do banku. Cena jaką uzyskiwaliśmy za towar nie grała więc roli. Im była niższa, tym lepiej, bo pieniądze szybciej trafiały do banku, a liczył się przede wszystkim czas. Im dłużej pieniądze leżały w banku, tym więcej zysku przynosiły. tą metodą spółki holdingowe Art-B błyskawicznie wycięły konkurencję niskimi cenami telewizorów, wideo czy kuchenek mikrofalowych “Goldstara”. Na  lokatach Art-B zarobiła ponad 1,800 proc. odsetek. W ciągu 1,5 roku. od zawarcia kontraktu z Art-B cały eksport Korei do Europy wschodniej bez Rosji wyniósł 476 mln. USD z polska spółka kupiła towar za 300 mln USD. W sumie 2/3 całego eksportu. W sumie Art-B sprowadzila ponad 300 tys TV, 500 tys video, kilkaset tysiecy kuchenek mikrofalowych, lodowek, kamer. Z transakcji zadowolony był także pośredniczący w kontktach Art-B z Goldstarem biznesmen. Od koreańskiego rządu otrzymał złoty medal czołowego eksportera - jedno z największych wyróżnień.
Gdybyśmy nie wypadli z gry, za rok bylibyśmy najlepsi jeśli chodzi w Goldstara w Europie, wszystkich byśmy wygnietli dumpingiem. - mówi dziś Andrzej Gąsiorowski.

Wizyta w Korei zaowocowała jeszcze pomysłem. Gąsiorowski wspomina, że czasie przejażdżki po mieście Bogusławowi Bagsikowi wpadł w oko nietypowy na polskich drogach samochód.
- Co to jest? - Zapytał kierowcy.
- Hunda - brzmiała fonetycznie odpowiedź.
Bagsik się zdenerwował.
- Przecież widzę, że to nie jest honda. Pytam co to jest?
okazało się, że Hyundai.
- Załatw spotkanie dziś po południu z tymi co to sprzedają. Kupimy tego trochę

Do spotkania rzeczywiście doszło. Szefów polskiej spółki przyjął wiceprezydent Hyundaia. Koreańczycy z początku nie uwierzyli, że mają do czynienia z poważną firmą. 
- Bagsik swoją metodą chciał od razu kupić 1000 samochodów. Za próbną partię chciał zapłacić swoją zieloną kartą kredytową, nie pytając o cenę. Koreańczycy zaczęli mu tłumaczyć, że samochody to nie jest taka prosta sprawa. Bagsik, na to, żeby nie “uczyli ojca...”, bo on za dużo samochodów wyeksportował do Rosji, żeby nie wiedzieć co to znaczy handel samochodami. Koreańczycy na to, że trzeba mieć serwis, części zamienne. A Bagsik, że przejmie departament ds. zbytu z FSO. Myśleli, że żartujemy. - wspomina Gąsiorowski. 
Wkrótce jednak menadżerzy z Hyundaia pożałowali swojej pohopnej decyzji. Fama o sukcesie kontraktu Goldstara z Art-B rozniosła się szeroko. Delegacja samochodowej koropracji wybrała się więc do Polski. Tu jednak czekała ją przykra niespodzianka. Art-B robiła już interesy z Korando. 
- Bagsik w ogóle nie chciał z nimi rozmawiać, bo go obrazili w Korei. Wiceprezesi Hyundaia namawiali naszych dyrektorów, żebyśmy otworzyli u nich akredytywę na dogodnych warunkach. Obiecywali, że podstawią na dowolnych warunkach. A Bagsik właśnie musiał pograć na fortepianie. -wspomina Gąsiorowski. 
Interweniować musiała ochrona Art-B,  gdyż koreańczycy nie chcieli wyjść. -Jeden z moich ludzi, który stał przed firmą nie mógł sobie poradzić z tą sytuacją. Poprosił mnie o pomoc. Powiedziałem: przepraszam, ale muszą panowie wyjść. Kłócili się strasznie bo w windzie rozpoczął się taki jazgot, że głowa bolała. - wspomina przyjaciel prezesów Art-B. 
- Tak przerąbaliśmy sprawę Hyundaia. Koreańczycy spiknęli się z facetem z Łodzi. I on rozkręcił interes. Dziś w Polsce cena 3 letniego Hyundaya jest wyższa niż w USA. To my odkryliśmy ten temat. Przez przypadek. - Wspomina Gąsiorowski.
W tym czasie Art-B już w niczym nie przypominała plemiennego biznesu. Początek kontraktów z Goldstarem, kontakty z izraelskimi biznesmenami to koniec całej epoki w dziejach Art-B. Z firemki jakich wiele działało w owym czasie przekształciła się w potężny holding. W którym momencie to się stało. Na to pytanie szefowie Art-B nie potrafią odpowiedzieć. Być może wtedy kiedy w banku została otworzona pierwsza akredytywa. Może wtedy kiedy tworzyły się struktury spółki, a może wówczas gdy Gąsiorowski poleciał do Korei. - To nie była rewolucja, tylko ewolucja - mówi były wiceprezes Art-B. Tak naprawdę jednak koniec 1989 r i początek 1990 to czas reform Balcerowicza, które całłkowicie i trwale zmieniły polską gospodarkę. Do jej nowego kształtu szybko i zbyt doskonale dopasowała się Art B.